*
Świat szarościami pokrywany
I boli…
Niemoc, bezsilność
Czarnej, durnej niedoli.
Mirażem jawi się oaza,
Kwiatem pustyni na okładce.
Jestem niczym ozdoba,
Maskotka! W zamkniętej klatce!
Wzlatuję pod kraty,
Nie chcę spadać. I huk!
Burzą się myśli
Skąpane falą.
Znów zakręty, znów łuk!
Długa spirala, tunelami
Fabryką snów się jawi.
Nie zbawi mnie zaklęty rycerz
I biały rumak… Nikt się nie zjawi!
Pozbieram się chaosem wspomnień,
Stawiam krok – i następny,
Umiem przecież być pierwsza,
Potrafię mijać cholerne zakręty!
Lampka zapalona blado
Na ścianie, mój cień.
Patrzę i myślę: „Ech, życie!
Dam ci z siebie jeszcze jeden dzień!
Pokażę, jak potrafię
Snuć myśli głębokie
Pośród skał, być kwiatem.
Zobaczę, jak cieszysz się chwilą,
Żyjesz zwycięstwem.
Przecież jesteś! Batem!”.
***
Siedziała w fotelu i zastanawiała się nad sensem swojego życia. Cofała się pamięcią tak daleko, że nie mogła ogarnąć szczegółów. Klapka, zamykająca jakiś etap, zapadła… i w żaden sposób nie była w stanie się unieść. Przeglądała kobiece czasopismo, nie mogąc się skupić na czytanym artykule z powodu lęku, który słał się wszędzie… Lęku przed przyszłością. Wrzesień dobiegał końca, a wieczór uspakajał aurą za oknem. Liście szumiały ulubioną kołysankę… Ciszę! Tyle się wydarzyło… Tyle złego… Spoglądała na splot palców swoich dłoni. Rzeźbiła nimi obraz własnego lęku, który przybierał postać zagubionego psiaka. Skulonego i trzęsącego się z zimna. Bezdomnego. Zadrżała. Jednak gdy tylko kładła się spać, dziękowała Bogu, że obok niej nie ma kogoś, kto kilka tygodni temu wyprowadził się z jej życia!
Palce jej dłoni… Wyraziste wspomnienia, smagane zimnym, lodowatym wiatrem, i ona pośród otaczającej ją nocy, zapadnięta w miękki, przyjazny fotel…
Przez lata radziła sobie, by teraz upaść i nie móc się podnieść. Tyle czasu milczała, a obecnie nie mogła przestać mówić. Wcześniej z uśmiechem na twarzy wspominała o pijanym mężu. Zakładała maskę. I tańczyła! Była niczym Terpsychora, mityczna muza tańca.
Nieliczni wiedzieli, że było inaczej. Nieliczni wiedzieli… niewiele. A ona z każdym dniem kurczyła się w sobie, chcąc schować gdzieś cały swój ból. Cały żal. Żyła tak i czekała. Na pijanego męża, który wracał na weekend do domu. Na ten koszmar. Na te zgliszcza, po których musiała stąpać.
Co miała zrobić? Chwycić za telefon i do kogoś zadzwonić? Co by to dało? Popadłaby w tę durną niemoc wypowiedzenia tego, co tak bardzo chciała powiedzieć, a czego nie potrafiła zrobić. Pozwalała więc, by tkwiąca w niej drzazga zagłębiała się coraz bardziej, a ona sama nie dopuszczała do siebie myśli, by się jej pozbyć. By szarpnąć i raz na zawsze pozbyć się bólu.
Uciekała w swój własny świat. Siadała w domowym zaciszu i pisała… To dodawało jej sił. Wyrzucała z siebie uczucia, które tak bardzo jej ciążyły, które wypływały spod maski, ale już nie tańczyły. Czyste kartki papieru jawiły się przed nią niczym konfesjonał. Ta kartka, ten ołówek… i ona. Tutaj można było wszystko wyszeptać. Wszystko wykrzyczeć. Tutaj nikt jej nie słyszał. Nikt nie widział. Poetycka gonitwa myśli. Tylko jej.
*
Koniczyna czterolistna coś do mnie szepce,
I chociaż mgłą zachodzi… kołysze się jeszcze.
Wiatr do snu ją układa zorzą łąki cienistej,
Jeszcze się podnosi – blada… już bez zieleni świetlistej.
W jej szept się wsłuchuję, milczę – słysząc strach.
Dlaczego musi tak samotnie konać? Dlaczego musi się bać?