26.11.2013, 19:59
Zainspirowana wątkiem @da Vinci'ego (http://odjechani.com.pl/Thread-Tw%C3%B3j...#pid120714) zakładam własny, by nie robić totalnego off topu.
Czy warto "popełniać" dobre uczynki? Chcę tu poruszyć teorię, nie praktykę jak nasz Admin.
Wiem, bo sami często wspominacie o tym na forum - większość z nas wie co oznaczają - zło, tragedia, wypadek, przestępstwo czy też prawdziwie docenia swoje zdrowie, bo wie, co oznacza jego utrata. Ale będę tu pisała o swoim przykładzie.
Patrząc na to, co się stało w moim życiu i późniejsze tego konsekwencje nie potrafię dojść do innego wniosku jak to, że pomagać innym nie warto. W życiu wychodzą najlepiej ludzie, którzy trzymają innych na dystans, nie pozwalają sobie wejść na głowę, tzw. "egoiści".
Myślicie, że "dobro wraca"? Jakoś tego nie widzę - w gimnazjum, a szczególnie w liceum pomagałam innym chyba tylko z powodu naiwnej wiary, że zbliżę się do tych ludzi, że jak mnie lepiej poznają, to może przestaną mnie ignorować. Nie, nie, oczywiście, że tak się nie stało. Zwykłego "cześć" mi nie mówili, ale oczekiwali, że im pomogę z jakimś przedmiotem, z jakąś sprawą. Jakoś to dobro do mnie nie powróciło - mi w szkole NIKT nie pomógł się odnaleźć. Na studiach zresztą mam podobną sytuację, stałam się taką "Marysią" - dziewczyną, która wszystko wie, wszystko ogarnia i jakoś trzyma to w kupie. A gdy mi zdarzy się czegoś nie dowiedzieć, nie przygotować, opuścić zajęcia - na mnie zrzucana jest wina za "zło". Zatem "powracaniem dobra" nie przekonacie mnie do pomagania innym.
Jeszcze jedną rzecz wyprostuję - chodzi mi tu o pomoc bardziej namacalną niż kliknięcie na pajacyka.
Już kilka razy spotkałam się z taką refleksją, że biednemu człowiekowi bardziej adekwatną pomocą będzie skopanie go - zmuszenie do ruszenia tego tyłka, do jakiegoś działania, a nie tylko liczenia na to, że sobie zarobi z jałmużny na bułkę, ba! Najpierw winko, później bułka. Tacy ludzie stają się pasożytami, żerują na innych, a inni chwalą się, że im pomagają - wpisując ich jeszcze bardziej w tę etykietkę z napisem "żebrak".
Nie tak dawno zapukał do mnie facet "zbierający na biednego, chorującego chłopczyka" - wyjdę na gruboskórną (i bardzo dobrze), ale go odprawiłam z tekstem, że nam nikt nie pomógł to ja nikomu nie będę pomagać i poprosiłam go ładnie by opuścił teren prywatnej posesji.
Nie, jeszcze raz nie. Nie istnieje coś takiego jak "dobry uczynek" - zawsze robimy to w jakimś interesie, a to, że zapunktujemy u Boga (czy kto tam w co wierzy), albo że to do nas "powróci", albo chcemy mieć po prostu o czym opowiadać... Nie wierzę w bezinteresowność, a przede wszystkim nie wierzę w sens takiego postępowania.
Ciekawa jestem Waszego zdania.
Wylałam tutaj trochę żółć, która od dłuższego czasu mnie męczyła. Kolejna forma ekspresywnego pisania...
Czy warto "popełniać" dobre uczynki? Chcę tu poruszyć teorię, nie praktykę jak nasz Admin.
Wiem, bo sami często wspominacie o tym na forum - większość z nas wie co oznaczają - zło, tragedia, wypadek, przestępstwo czy też prawdziwie docenia swoje zdrowie, bo wie, co oznacza jego utrata. Ale będę tu pisała o swoim przykładzie.
Patrząc na to, co się stało w moim życiu i późniejsze tego konsekwencje nie potrafię dojść do innego wniosku jak to, że pomagać innym nie warto. W życiu wychodzą najlepiej ludzie, którzy trzymają innych na dystans, nie pozwalają sobie wejść na głowę, tzw. "egoiści".
Myślicie, że "dobro wraca"? Jakoś tego nie widzę - w gimnazjum, a szczególnie w liceum pomagałam innym chyba tylko z powodu naiwnej wiary, że zbliżę się do tych ludzi, że jak mnie lepiej poznają, to może przestaną mnie ignorować. Nie, nie, oczywiście, że tak się nie stało. Zwykłego "cześć" mi nie mówili, ale oczekiwali, że im pomogę z jakimś przedmiotem, z jakąś sprawą. Jakoś to dobro do mnie nie powróciło - mi w szkole NIKT nie pomógł się odnaleźć. Na studiach zresztą mam podobną sytuację, stałam się taką "Marysią" - dziewczyną, która wszystko wie, wszystko ogarnia i jakoś trzyma to w kupie. A gdy mi zdarzy się czegoś nie dowiedzieć, nie przygotować, opuścić zajęcia - na mnie zrzucana jest wina za "zło". Zatem "powracaniem dobra" nie przekonacie mnie do pomagania innym.
Jeszcze jedną rzecz wyprostuję - chodzi mi tu o pomoc bardziej namacalną niż kliknięcie na pajacyka.
Już kilka razy spotkałam się z taką refleksją, że biednemu człowiekowi bardziej adekwatną pomocą będzie skopanie go - zmuszenie do ruszenia tego tyłka, do jakiegoś działania, a nie tylko liczenia na to, że sobie zarobi z jałmużny na bułkę, ba! Najpierw winko, później bułka. Tacy ludzie stają się pasożytami, żerują na innych, a inni chwalą się, że im pomagają - wpisując ich jeszcze bardziej w tę etykietkę z napisem "żebrak".
Nie tak dawno zapukał do mnie facet "zbierający na biednego, chorującego chłopczyka" - wyjdę na gruboskórną (i bardzo dobrze), ale go odprawiłam z tekstem, że nam nikt nie pomógł to ja nikomu nie będę pomagać i poprosiłam go ładnie by opuścił teren prywatnej posesji.
Nie, jeszcze raz nie. Nie istnieje coś takiego jak "dobry uczynek" - zawsze robimy to w jakimś interesie, a to, że zapunktujemy u Boga (czy kto tam w co wierzy), albo że to do nas "powróci", albo chcemy mieć po prostu o czym opowiadać... Nie wierzę w bezinteresowność, a przede wszystkim nie wierzę w sens takiego postępowania.
Ciekawa jestem Waszego zdania.
Wylałam tutaj trochę żółć, która od dłuższego czasu mnie męczyła. Kolejna forma ekspresywnego pisania...