Odjechani.com.pl

Pełna wersja: Jacek Bąk: Moja prawdziwa historia cz.2
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.

tungar

Prawdziwa historia Jacka Bąka. Obietnica mamy: Nigdy nie będziesz miał roweru

[Obrazek: Jacek_bak.jpg]

Jako 15-latek miałem już swoich kibiców. Wśród drobnych pijaczków. Przychodzili na rezerwy Motoru i rozsiadali się wygodnie na trybunie. Zamiast trąbek czy szalików, zabierali ze sobą kilka butelek taniego wina.

- Słuchajcie, czy Parasol dzisiaj gra?  - pytał przed meczem najważniejszy z nich. Parasol to byłem ja. Albo Długopis. Nazywali mnie tak z racji wzrostu. Wystrzeliłem przed 14. urodzinami.
- Gra.
- To będzie dobrze. Parasol, naaapieraj!
- krzyczał swoim chropowatym głosem.
W szkole byłem za to „Icy". Zapytacie, skąd to się wzięło. Cóż, święty nigdy nie byłem, lubiłem, żeby coś się działo. Złapałem kiedyś koleżankę za piersi i komuś skojarzył się ten „Icy". Tak już zostało. Do dziś żaden z kolegów w Lublinie nie powie do mnie inaczej.
Rodzice poznali się w Lublinie, skąd pochodziła mama. Tata wychował się w Dratowie, wsi pod Łęczną. Po ślubie zamieszkali przy ulicy Mełgiewskiej w Lublinie. Kiedy miałem cztery lata, przeprowadziliśmy się na Nową Kalinę.
Mama pracowała w sklepie, ojciec wspólnie z kolegą prowadził zakład kamieniarski. Był pracoholikiem, do zakładu chodził nawet w niedzielę. Najpierw całą rodziną na mszę, później odbijał do swojego zakątka. Mam brata starszego o dziewięć lat. Andrzeja umiał podtrzymywać mnie na duchu. - Zajmij się lepiej nauką, bo w piłce i tak nic nie zdziałasz - usłyszałem kiedyś od niego. Ot, taka braterska rada... Mama, widząc, że zaraz się rozpłaczę, poprosiła Andrzeja, żeby odpuścił. - Będziesz tym piłkarzem - wydusił z siebie.
Największego wsparcia udzielał mi tata. W młodości był bramkarzem trzecioligowej Chełmianki Chełm i chyba pokładał we mnie własne, niezrealizowane nadzieje. Brat był związany z mamą, o mnie mówili, że jestem synkiem tatusia. Mogłem sobie u niego pozwolić na wiele. Pamiętam, jaki dumny wrócił kiedyś z meczu Motoru. Usłyszał, że Leszek Jezierski powiedział o mnie, że zrobię karierę. Kilka lat później przywiozłem ojcu swój dres reprezentacji Polski. Wiem, że nosił go w torbie i chwalił się kolegom.
Rodzice już nie żyją. Oboje zmarli na raka. Dziwny zbieg okoliczność - mama umarła dwa miesiące po podpisaniu przez mnie kontraktu z Lyonem w 1995 roku. Tata siedem lat później, w tym samym roku, kiedy przeszedłem do Lens. Mama chorowała przez dwa lata. Zawsze marzyła o swoim sklepie. I kiedy po przeprowadzce do Francji stać mnie było na spełnienie jej pragnień, nie doczekała tego. Tata nigdy nie chorował. Nagle poczuł się słabo. Hemoglobina spadła z dnia na dzień, zmarł po kilku tygodniach. Miał 65 lat.
Nigdy nie miałem roweru tak jak inne dzieci. Wiązało się to z pewną historią z dzieciństwa. Z kolegami mieliśmy dużo durnych pomysłów. Kiedyś weszliśmy w pięciu na rower i rozpędziliśmy się na stromej górce. „Jezus Maria, zabije się" - usłyszałem gdzieś znajomy głos. Na dole blada z przerażenia mama obiecała mi jedno: „Dopilnuję tego, żebyś nigdy nie miał roweru". Słowa, niestety, dotrzymała.
Jako dziecko lubiłem coś spsocić albo kogoś nabić. Kiedyś zaczepił mnie na lodowisku chłopak z Krochmalnej, okolicy nie cieszącej się dobrą sławą. Wpadliśmy na siebie przypadkowo na lodzie.
- Uważaj jak jeździsz gamoniu - szukał zaczepki. Trafił na podatny grunt. Sparing odbył się poza taflą. Był ode mnie większy i silniejszy, musiałem znaleźć sposób. Postanowiłem zaatakować od razu, żeby go zaskoczyć. Dostał trzy szybkie ciosy i już nie podniósł się z ziemi. „Brawo Parasol, znokautowałeś największego łobuza na lodowisku" - pogratulowałem sobie dobrej roboty. Wieści o moim zwycięstwie szybko się rozniosły i zyskałem mir na dzielnicy.
Za to w szkole nie szło mi tak dobrze. Z powodu ciągłych wyjazdów na zawody, jak nie w piłce, to w koszykówce lub w hokeju na lodzie, trzech dyscyplin, które uwielbiałem, narobiło się tyle zaległości,
że groziło mi powtarzanie klasy. Najwięcej kłopotów było z językiem polskim. Nauczycielka najwyraźniej miała gdzieś moje poświęcenie dla szkoły i zapowiadało się, że będę repetował. Pomógł mi dyrektor szkoły.
- Musi pani pozwolić Jackowi poprawić oceny. Poduczy się i jakoś to będzie - dopiero przygotowywał polonistkę do kulminacyjnego uderzenia, kiedy spotkaliśmy się we trójkę, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Wie pani, takich nauczycieli jak pani są miliony, a sportowców podobnych do Jacka niewielu. Trzeba mu pomóc
- usłyszała propozycję nie do odrzucenia. Następnego dnia poprawiałem już oceny.
Na równi z piłką traktowałem grę w koszykówkę. Trener naszej szkolnej drużyny ustawiał taktykę pode mnie. Nie była skomplikowana - koledzy podawali piłkę do mnie, a ja troszczyłem się o punkty. W zawodach często wpadaliśmy na drużynę Arka Onyszki, który też pochodzi z Lublina. Pamiętam mecz, który wygraliśmy 50:45, a ja rzuciłem 42 punkty.
Przez koszykówkę opuszczałem coraz więcej zajęć w Motorze i w końcu trener Maciej Famulski kazał wybierać.
- Nigdy nie zagrasz w NBA, nie masz dwóch metrów. Koszykówka pieniędzy ci nie da, piłka co innego - doradził brat. Przyznałem mu rację. Icy, dawaj z nami na dyskotekę! - propozycja kumpli wydawała się interesująca, ale nie zamierzałem z niej skorzystać.
- Odpuszczam panowie. Pobiegać idę - Jeszcze się nagrasz. Chodź z nami, będzie piwo, wódka... - nie odpuszczali.
Naprawdę wolałem w tym czasie biegać z ciężarkami na nogach. Zacząłem wierzyć, że trochę wyrzeczeń i uda mi się wybić z Lublina. Zwracałem uwagę na właściwe prowadzenie. Ciotka z Niemiec przysyłała mi odżywki i witaminy, którymi dzieliłem się z chłopakami w szatni. Taka namiastka profesjonalizmu.
Starałem się nie łamać swoich żelaznych reguł. Pamiętałem o nauczce z dzieciństwa. Na osiedlu mieliśmy taką wnękę, tylko dla siebie, graliśmy tam w kapsle. Któregoś razu kolega przyniósł „Extra Mocne". Wystarczyły trzy machy i już haftowałem pod ścianą. O dziękuję, to nie dla mnie. Tak się skończyła moja przygoda z papierosami.
Do wódki też mnie nie ciągnęło. Wystarczyły dwa kieliszki, żebym następnego dnia leżał z kompresem na głowie. Jedyne przesilenie z alkoholem nastąpiło w trakcie powrotu z wyjazdu już w pierwszej drużynie Motoru. Na tyle autokaru tradycyjnie trwała biesiada. Starsi byli już podpici, najwyraźniej im się nudziło.
- Małolat, walnij lufę - przyszli do mojego fotela.
- Nie piję.
- Nie będziesz pił, to nie będziesz grał.
Wzięli mnie pod włos. „A może nie pijesz, bo trenerowi kablujesz" - usłyszałem. Tego było już za wiele. Przechyliłem setkę wódki i nabrałem różnych kolorów, poczułem, jakbym wypił „Ace". Szybko zasnąłem na siedzeniu. Po powrocie do Lublina zadzwoniłem do ojca.
- Przyjedź po mnie. Niedobrze mi, chyba zjadłem nieświeżego pomidora - improwizowałem. Przez najbliższe dwa dni nie robiłem nic innego w domu jak tylko rzygałem.
Pierwsze pieniądze na piłce zarobiłem w seniorach Motoru. Miesięczne stypendium 156 tysięcy złotych było najniższe w drużynie, ale i tak dostawałem cztery razy więcej niż mama. Wypłatę odbierałem w kopercie, a jej zawartość chowałem w szufladzie w swoim pokoju. Po kilku miesiącach zaczęło w niej brakować miejsca. Nieco uszczupliłem zaskórniaki przy zakupie swojego pierwszego samochodu, Hondy CRX. Wreszcie skończyło się jeżdżenie trolejbusami na treningi.
Jako jedyny nie piłem w drużynie, więc przypadła mi niewdzięczna rola - rozwoziłem chłopaków do domów po imprezach. Wiadomo, jak niesforni potrafią być pijani. - Jeden pstrykał mnie w ucho, żebym jechał szybciej do domu, bo żona czeka. Drugiego małżonka właśnie wyjechała, więc chciał na dziewczyny. Trzeci był niedopity i musiał gdzieś się dobić. Użerałem się tak z nimi co tydzień.

Wspomnienia Jacka Bąka, wielokrotnego kapitana reprezentacji Polski (98 meczów w biało-czerwonych barwach), spisane przez dziennikarza "Przeglądu Sportowego".