Odjechani.com.pl

Pełna wersja: Jacek Bąk: Moja prawdziwa historia cz.18 - Część ostatnia
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.

tungar

W tle za zamkiem osiedle Kalinowszczyzna, gdzie wychował się Jacek Bąk. Niestety nie posiadam fotki dokładnego miejsca jego zamieszkania. Strzałka wskazuje miejsce gdzie mieszkam ja wasz tungar.

[Obrazek: Obraz-173_rpwqrwn.jpg]

Prawdziwa historia Jacka Bąka: Teraz carpe diem!

Poszedłem na trening Jacka juniora. Niby miał ochotę na granie, ale wiedziałem, że brakuje mu tej iskry. Syn też chyba nie bardzo wierzył, że może wskoczyć na wyższy poziom.

A skoro nie, poradziłem mu, żeby nie zawracał sobie głowy. Nie chciałem, by Jacek Bąk obijał się lub był obijany na siódmoligowych pastwiskach. Granie w piłkę to przyjemność, ale dopiero na pewnym poziomie. Wtedy, kiedy widzisz naprzeciwko siebie piłkarzy, a nie lokalnych łamignatów, zaś prezesi ci płacą, a nie dają jałmużnę.
Jacek postawił na hokej. Nie ma co ściemniać, zawsze miał, co chciał, a to nie służy wyrobieniu charakteru. Nie, wcale nie znaczy to, że on go nie ma. Uczy się w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Nowym Targu. Wyfrunął z domu, robi to, co lubi. Nie wtrącam się.
Moje pierwsze kroki w piłce to szatnia pełna szczurów (wielkości pół ręki) przy ulicy Kresowej czy wylewana przed jesiennymi treningami deszczówka z butów. Jacek i większość jego kolegów ma sprzęt z górnej piłki i generalnie wszystko, czego sobie zażyczą. I to jest właśnie ta różnica. Inne pokolenie.
Kiedyś Andrzej, mój starszy brat, zabrał Jacka juniora do swoich znajomych w Zakopanem, górali z krwi i kości. Przyszła pora kolacji i gospodyni podała jedzenie we wspólnej misie. Za widelce chwycili wszyscy oprócz mojego syna.
- A ty czemu nie jesz? - zapytał go gospodarz.
- Jak to? Tak ze wspólnej misy? A gdzie nóż? - zapytał zupełnie poważnie Jacek.
Śmiałem się do łez, gdy starzy działacze Motoru Lublin liczyli niedawno, że z wojaży zjedzie Jacuś i da pół miliona euro na „swój" klub. Nawet chcieli mnie jakimś wiceprezesem zrobić, pewnie takim, żeby nie wtrącał się, gdy oni będą te euro dzielić między siebie. Wielkiego sentymentu do pierwszego klubu nie mam. Kilka razy porządnie mnie tam wyrolowano. Dziś Motor próbują ratować ludzie z władz Lublina. Im chętnie pomogę. Przynajmniej nie zaczynają rozmowy od pieniędzy... Widziałem, jak działają profesjonalne kluby i cząstkę tej wiedzy chciałbym spożytkować w Lublinie. Edith Piaf śpiewała: „non, je ne regrette rien". Że nie żałuje niczego, co spotkało ją w życiu. Może nie jestem przesadnie sentymentalny, ale podpisuję się pod tym. Jasne, każdy chciałby zdobywać mistrzostwo świata, ale nie oszukujmy się - w ostatnich 20 latach nie było nas stać na sukces i dalej nic się nie zmieniło. „Nie wygrywają, bo piją!" - słyszę. A kiedyś to nie pili? To, że teraz, raz czy drugi, wyszło na jaw, że kadrowicze pobalowali, mnie nie szokuje.
Za półtora roku znowu zacznie się pompowanie. EURO w Polsce, walczymy o tytuł i tak dalej. Nie chcę nikogo odzierać ze złudzeń, bo zaraz odezwą się, że skoro Bąkowi i jego kolegom się nie udało, to teraz źle życzy następcom. Nie, po prostu twardo stąpam po ziemi.
Jeśli ktoś powiedziałby mi, że nie wyjadę z polskiej ligi, pewnie rzuciłbym piłkę w diabły. Szkoda zdrowia. Piłka to przyjemność, ale jak grasz w Lyonie czy Katarze. Tam mecz to pretekst. W Al-Rayyan szejk przyjeżdżał na mecz pochwalić się nowym bentleyem. Poziom kompletnie go nie interesował. Teraz i z tym coś będą musieli zrobić, przecież organizują mundial w 2022 roku. Polskim kibicom radzę odkładać na ten wyjazd, każdy przywiezie walizkę pełną wrażeń. Katarczycy nie bajdurzą, obiecując najlepsze mistrzostwa w historii.
Za parę lat zacznie się wielkie kuszenie młodych, piekielnie utalentowanych piłkarzy na całym świecie, by za górę pieniędzy grali dla Kataru. Z miejscowych zawodników to oni na pewno mocnej reprezentacji nie zbudują. Zresztą tak samo jak Polacy. Z tą różnicą, że my nie mamy petrodolarów, w związku z czym nasze pole poszukiwań jest zawężone. Jeśli więc ktoś pyta mnie, czy nie mam nic przeciwko Arboledzie w kadrze, odpowiadam, by brać go bez dwóch zdań. Perquis? To samo! Przeciwko grze Rogera w naszej reprezentacji też nie protestowałem. Nie ma co się ceregielić. Większość świata tak robi, więc nie ma co się unosić honorem. Trzeba zrobić wszystko, by na naszym EURO zminimalizować ryzyko obciachu. W trakcie dużych imprez stroniłem od komentowania, ale w czerwcu 2012 roku za łożę pewnie słuchawki i poopowiadam o grze naszych. W końcu nie po to zainwestowałem w radio.
W piłce osiągnąłem, ile mogłem. Ani więcej, ani mniej. Dwa razy pojechałem na mistrzostwa świata, raz grałem w mistrzostwach Europy, spróbowałem występów w Lidze Mistrzów. 10 lat spędziłem w silnej Ligue 1. I życzę innym polskim piłkarzom, żeby tyle lat utrzymali się na Zachodzie. Mój bilans wychodzi na plus.
Czy czegoś zabrakło? Chodzi mi po głowie Legia, naprawdę żałuję, że nie mogłem tam zagrać. A reprezentacja? Powiecie: jasne stary, mądrzysz się teraz, a mimo że byłeś tak blisko, nie dociągnąłeś do 100 meczów w kadrze. To tak, jakby sprinter biegnący na setkę zszedł z bieżni cztery metry przed metą.
Słyszałem w PZPN zapewnienie, bardzo nieoficjalne, że gdybym chciał, to oni, w jakiś sposób pomogliby mi dograć te cztery brakujące mecze. W sparingach, spotkaniach mniej ważnych. Po dymisji Leo Beenhakkera dzwonił nawet Stefan Majewski i proponował powrót. Odmówiłem. Nie chciałem ściemniać, udawać, kombinować. Moja meta była na 96. metrze... Co by to zmieniło, że rozegrałbym 100 meczów w kadrze? Byłbym lepszym piłkarzem?
A dziś, życie! Jeden woli pojechać z kolegami na grzyby, wypić flaszkę, pogładzić się po opasłym brzuchu i fantazjować, jak to groził Gianluce Pagliuce przed meczem w tunelu, chociaż spotkać go tam nie miał prawa. Mnie to nie kręci. Zamiast narzekań niespełnionego piłkarza wybieram zakupy w Zurychu, wypad do dobrej dyskoteki w Paryżu albo kawę ze znajomą w Barcelonie. Carpe diem! Powiodło mi się w życiu. Ale powiodło nie dlatego, że dostałem coś za darmo od losu. Sam sobie na to zapracowałem. Bąk gwiazdorzy? Nie, Bąk to ciągle ten sam normalny facet. Lubelak. Z Kalinowszczyzny.
KONIEC

* * *
24 spotkania z Jackiem to 33 godziny zarejestrowane na dyktafonie. Starczyło na 18 odcinków w „Przeglądzie Sportowym". Pracę zaczęliśmy w lipcu, kiedy słońce grzało tak, że chowaliśmy się przed nim pod parasolami na lubelskim deptaku. Kończyliśmy w listopadzie, na dworze było już szaro i nieprzyjemnie.
Jeden raz Jacek Bąk wyciągnął nas do Nowego Targu, pozostałe 23 wyjazdy to Lublin (rozkład pociągów na trasie z Warszawy znamy na pamięć). Z reguły raz w tygodniu, o stałej godzinie, 15. W tej samej, ulubionej kawiarni Jacka - Vanilli na Starym Mieście. Dostaliśmy od niego też zaproszenie na nocny rajd po Lublinie. Na razie odłożyliśmy to na przyszłość, ku uciesze naszych żon.
Podczas powstawania tych wspomnień przejechaliśmy 8100 kilometrów, wypiliśmy 52 kaw i 16 herbat, zjedliśmy 11 kawałków szarlotki, 8 razy smakowaliśmy naleśniki ze szpinakiem i tyle razy objadaliśmy się chlebem czekoladowym, w podróży przeczytaliśmy 6 książek, 2 razy wściekaliśmy się na opóźnione pociągi.
Ciąg dalszy nastąpi. Z Jackiem pracujemy nad wydaniem jego autobiografii. 15 ostatnich lat w polskiej piłce oczami wybitnego reprezentanta. Poszerzone i wzmocnione, z mnóstwem anegdot w tle. Momentami zabawnych, a czasami tak wstrząsających, że aż niewiarygodnych. Potrzebnych do tego, żeby zrozumieć, czym różni się nasz futbol od tego na Zachodzie. Jacek szykuje garść nowych wspomnień, zapewnia, że jego pamięć pracuje na najwyższych obrotach. Niektórym nie wróży to nic dobrego...