Prawdziwa historia Jacka Bąka: Leo zmień taktykę
- Źle mnie zrozumiałeś. To ty musisz zrobić karnego... - chwila ciszy i za moment: - Jeśli "zrobisz", dostaniesz 10 tysięcy dolarów - padła propozycja.
Było po piętnastej. Z hotelu w Brukseli zadzwoniłem do syna, kilku znajomych i wyciszyłem komórkę. Nie lubię, jak ktoś w drzemce przeszkadza. Ledwie oczy zamknąłem, dzwoni telefon, stacjonarny. Jasna cholera.
- Cześć Jacek!
- Cześć... - rzuciłem, choć nie miałem pojęcia, z kim rozmawiam. Po pierwszym pytaniu podejrzewałem, kto zawraca gitarę - belgijski dziennikarz. Poznałem po akcencie, pamiętam doskonale, jak po francusku mówił Belg Emile Mpenza, z którym grałem. Pytanie dziennikarza nie było oryginalne.
- Jacek, jak będzie w meczu z Belgią?
- No, jak ma być? Wygramy - starałem się szybko zakończyć nieoczekiwaną rozmowę.
- A może będzie karny? - zapytał.
- Dla nas? No, fajnie by było. Na 99 procent gol! - zaśmiałem się.
- Źle mnie zrozumiałeś. To ty musisz zrobić karnego... - chwila ciszy i za moment:
- Jeśli „zrobisz", dostaniesz 10 tysięcy dolarów - padła propozycja.
Jedno się wyjaśniło, nie był to dziennikarz.
- Słucham?! Ja mam zrobić karnego?! Z kim ja w ogóle rozmawiam?!
Rozłączył się.
Chwilę po rozmowie z „ktosiem" wahałem się, czy nie olać sprawy. „Ale jeśli ten palant mnie nagrał?" - wolałem, żeby Leo wiedział. O drzemce zapomniałem. Poszedłem z Bobo Kaczmarkiem,do Beenhakkera na małą naradę. Padł pomysł, żeby zadzwonić na policję. Szybko upadł.
- Nie ma co robić rabanu przed meczem. Przyjedzie policja, będziesz zeznawać dwie godziny. Zostawmy tę gównianą sprawę w spokoju - zdecydował Leo.
Spokoju to ja już nie miałem. A jeśli przypadkiem zrobię karnego? Piłka trafi w moją rękę? Jakiś głupi faul. No żesz k...! Grałem jak podłączony do prądu, czekając, aż ktoś pociągnie wajchę w dół. Na naszym polu karnym poruszałem się jak po polu minowym. Gdy wybijaliśmy piłkę daleko od bramki, cieszyłem się w duchu, jakbyśmy gola strzelili. Koszmarnie dłużył się ten mecz, ale jak w hollywoodzkim filmie zakończył się happy endem. Radek Matusiak zdobył bramkę, a Belgowie nie mieli karnego... Gwizdek. Koniec. Do szatni szedłem, jakby ktoś mi z pleców zdjął dwa worki cementu. Radość jak z wygranej w totka.
Wszatni opowiedziałem chłopakom o tym telefonie. Z FIFA i UEFA dzwonili, wypytywali. W końcu przed meczem z Armenią w Kielcach wpadło czterech gości z prokuratury. Przesłuchano mnie i zaraz umorzono sprawę. Ustalono tylko, że telefon był (co mnie akurat nie zdziwiło) i że ktoś dzwonił z budki. Żałowano, że nie było żadnego świadka tej rozmowy. Nie mogło być, bo sam mieszkałem na zgrupowaniach. Ostatni raz dzieliłem z kimś pokój, grając w Lens. Nie do wytrzymania. Głównie czarnoskórzy kumple łazili po pokoju do drugiej, trzeciej w nocy. Potrafili zamknąć się w łazience i nawijać przez telefon non-stop dwie, trzy godziny. Albo zasypiali przed włączonym telewizorem. Najdłużej wałęsali się po pokojach ci, którzy nie grali. Oni mogli podejść do sprawy na luzi e. Nie pasowało mi to i za którymś razem powiedziałem, że chcę mieszkać sam. Miałem w d..., czy ktoś uzna to za fanaberię. Miałem swój rytm: 23 spać, pobudka o 7. W kadrze od czasów Jerzego Engela też mieszkałem sam.
Kolejne eliminacje przechodzimy suchą stopą. Deja vu. Jedziemy na
Euro do „mojej" Austrii. Grubo przed mistrzostwami zaczęliśmy w szatni Austrii Wiedeń sobie dogryzać.
- Chłopaki, was to po trzydniowej imprezie spralibyśmy 3:0! - śmiałem się z naszych grupowych przeciwników.
I gdyby nie Artur Boruc, rzeczywiście byłoby 3:0. Ale dla nich. W Austrii graliśmy beznadziejnie taktycznie. Nasza taktyka była ka-ta-stro-fą. Leo uznał, że skoro gramy w zawodowych klubach to do każdej taktyki raz-dwa się dostosujemy. Dlatego tylko podczas odpraw była mowa o taktyce, na boisku już jej nie ćwiczyliśmy. Niemcy udowodnili nam, że gramy w obronie za wysoko - wystarczyła prostopadła piłka i już lecieli sam na sam z Borucem.
Przed meczem z Austrią poszedłem do Kaczmarka i mówię, żeby pogadał z Leo o tej taktyce. Nawet jakiś ekspert w miejscowej telewizji po pierwszym, przegranym meczu z Niemcami zauważył, że nasza obrona gra najwyżej ze wszystkich zespołów w Euro. Bobo porozmawiał z Leo. Niczego nie wskórał. Z Austrią zagraliśmy tak samo, fundując tym sposobem pracowite 90 minut Borucowi. Pomnik trzeba było mu postawić za to, co wybronił. Po ostatnim meczu bluzę od Artura wziął trener Chorwatów Slaven Bilić. Jego syn uwielbia Boruca. Pewnie jeszcze bardziej go polubił za parady z Euro.
Przed meczem z Niemcami kapitanem został Maciek Żurawski.
- Jacek, jestem z ciebie zadowolony, ale czy mógłbyś oddać opaskę kapitana Maćkowi Żurawskiemu? - spytał Leo.
- Nie ma sprawy - mówię. - Nie jest to dla mnie najważniejsze.
Leo pokazał klasę, zapytał, pogadał, a przecież mógł powiedzieć po prostu „oddaj opaskę!". Wyjaśnił, że chciałby przenieść więcej odpowiedzialności „do przodu", żeby tam grający piłkarze poczuli się pewniej. Nie podejrzewam, żeby to był kit. Tak czy siak, w Polsce nie ma trenerów, którzy by tak rozmawiali, mieli podobne podejście.
Ostatecznie na ziemię sprowadzili nas Austriacy i sędzia Howard Webb. Ten karny w ostatnich sekundach wyrzucający nas z turnieju i dający cień nadziei dla Austrii był zwykłym wałem. Gdyby turniej nie odbywał się w Austrii, gdzie na co dzień grałem, mam przyjaciół, Webb dostałby w... łeb. Był moment, że chciałem na niego ruszyć. Powiem krótko: powinienem go pier... w ryj, bo gdyby był taki drobiazgowy przez cały mecz, to chodzilibyśmy z Austriakami od karnego do karnego.
Szybko zmyłem się po mistrzostwach. Nie było sensu tam siedzieć. Wracałem samochodem do Warszawy z kolegami Sławkiem i Robertem. Porsche cayenne Roberta. On traktuje auto jak zwierzę, swojego najlepszego przyjaciela. „Trzeba zajechać na stację, krówkę nakarmić" - mawiał przed tankowaniem. Krówka nieźle paliła. - Panowie, wracamy, zapominamy o Euro - obiecywaliśmy sobie. Ale i tak rozmawialiśmy całą drogę o klęsce. Więc powrót odbył się pod hasłem: „Było, ale się spier...".
Po Euro namawiano mnie: „Zostań w kadrze, dograsz cztery mecze, będziesz miał setkę". Ale czułem, że mój czas minął. Nie chciałem robić jakichś podchodów, żeby mieć te 100 meczów. Przed meczem z Czechami na pełnym Stadionie Śląskim pożegnałem się z kadrą, ale pomysł wyszedł od Beenhakkera, a nie od PZPN.
Fajny był prezent od drużyny: tablica z moimi zdjęciami z gry w kadrze. Podobno planowali kupno zegarka, ale Michał Żewłakow, doświadczony i na boisku i w życiu, odwiódł kolegów od tego pomysłu, tłumacząc, że i tak mam pokaźną kolekcję.
Drugie podejście do zakończenia kariery reprezentacyjnej poszło zgodnie z planem. Pierwsze „spaliłem". Za czasów Pawła Janasa po klęsce z Danią 1:5 przyplątała mi się kontuzja. Byłem podłamany, nie szło mi. Chciałem skupić się na tym, by w klubie miejsca pilnować. Ale wyleczyłem się, wzmocniłem kolano, humor wrócił i o rezygnacji już nie myślałem.
Przemknęło mi też przez myśl, żeby zrezygnować po eliminacjach do austriackiego Euro, jak Radek Sobolewski. Szacunek dla niego za taką decyzję. Mnie podkusiło, by pojechać. Przesądziło chyba to, że jechaliśmy na historyczne, pierwsze dla Polski mistrzostwa. Bo przecież „liczy się sport i dobra zabawa". Takie mieliśmy hasło podczas Euro w Austrii.
Szybko została nam tylko zabawa...
24 spotkania z Jackiem to 33 godziny zarejestrowane na dyktafonie. Starczyło na 18 odcinków w „Przeglądzie Sportowym". Pracę zaczęliśmy w lipcu, kiedy słońce grzało tak, że chowaliśmy się przed nim pod parasolami na lubelskim deptaku. Kończyliśmy w listopadzie, na dworze było już szaro i nieprzyjemnie.