Pojęcia:
Kopalnia,
Kopernik,
Staw,
Borzechów,
Ulica Polna,
ogródek,
park,
zamek,
szyb,
kościół,
rynek.
Proszę o pomoc

Witaj szanowny Gościu na forum Odjechani.com.pl. Serdecznie zachęcamy do rejestracji. Tylko u nas tak przyjazna atmosfera. Kliknij tutaj, aby się zarejestrować i dołączyć do grona Odjechanych!
Strona odjechani.com.pl może przechowywać Twoje dane osobowe, które w niej zamieścisz po zarejestrowaniu konta. Odjechani.com.pl wykorzystuje również pliki cookies (ciasteczka), odwiedzając ją wyrażasz zgodę na ich wykorzystanie oraz rejestrując konto wyrażasz zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych w ramach funkcjonowania serwisu. Więcej informacji znajdziesz w naszej polityce prywatności. Pozdrawiamy!
Wyjaśnij pojęcia na podstawie lektury "Koniec Wakacji"
|
Wyjaśnij pojęcia na podstawie lektury "Koniec Wakacji"
Pojęcia: Kopalnia, Kopernik, Staw, Borzechów, Ulica Polna, ogródek, park, zamek, szyb, kościół, rynek. Proszę o pomoc ![]() Odjechani.com.pl, to bardzo przyjazne forum wielotematyczne. Zapraszamy do darmowej rejestracji! Kliknij "rejestracja" i...
08.10.2011, 12:46
Warto by przeczytać tą lekture by poznać znaczenie tych słów zawartych w książce.
09.10.2011, 18:06
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.10.2011, 11:37 przez MissFuneral.)
Wyklejam Ci tu trochę fragmentów, z których na pewno wyciągniesz potrzebne Ci definicje, skoro już nie chce Ci się czytać całej książki.
![]() A szkoda, bo to naprawdę przyjemna lektura. Pełny tekst znajdziesz tutaj. Stoję w wielkiej auli zupełnie obcego mi gmachu liceum, a dokoła same nowe twarze: nauczyciele, do których już teraz trzeba będzie mówić „panie profesorze”, zamiast po prostu „proszę pana”, i potężny, wypełniający całą aulę tłum dziewcząt i chłopców. Ze ściany patrzy na nas, trochę jakby zezowatym okiem, Mikołaj Kopernik. Ktoś tam przemawia... (str. 1) Widać stąd było wyraźnie, że całe miasto leży jakby na wielkim, wklęsłym talerzu, którego środkiem przepływa rzeka, a na wapiennych wzgórzach z jednej strony – rozsiadła się kopalnia, z drugiej, tam gdzie rynek, zagęszczają się domy wokół kościoła. (str. 1-2) Wieczorem poszedłem do parku. W altanie grała orkiestra, już nie ta, do której należał stary Lach, ale mniejsza, taka do tańca. Obok altany, na podwyższeniu z desek, ludzie tańczyli. A kto nie tańczył, to gapił się na tamtych. Ściemniło się już, po alejkach spacerowały tłumy. Pełno było kurzu i ludzi. Każdej pogodnej niedzieli cały Borzechów spotykał się w tym parku, ale też park był olbrzymi, ciągnął się wzdłuż rzeki chyba z kilometr. (str. 6) - Wiesz, wybieramy się do tej groty, na końcu parku, tej z wodospadem – zmieniłem szybko temat. – Zbyszek wydumał, że ona ma podziemne połączenie z zamkiem. Może znajdziemy jakieś skarby? (str. 8) Nasz ogród należał dawniej do dziadka, który wzdłuż i wszerz obsadził go białymi, czerwonymi i czarnymi porzeczkami. W ciągu paru lat bardzo się rozrosły i teraz można było chodzić między nimi jak w zagajniku – sięgały mi prawie do brody. Ojciec kiedyś opowiadał, że dziadek zawsze był bardzo dumny ze swoich porzeczek. I wmówił sobie staruszek, że potrafi robić świetne wino porzeczkowe. Nigdy jednak nie udało się nikomu sprawdzić, czy to wino rzeczywiście jest dobre, bo dziadek parę razy dziennie próbował, czy wino „dochodzi do siebie”, i potem dolewał wody. A kiedy już w gąsiorach była prawie sama woda, babka wylewała ją ze straszną awanturą, a dziadek odgrażał się, że w tym roku to nic, ale w przyszłym to on dopiero pokaże wszystkim, jakie wino umie robić! I to samo powtarzało się rok w rok. Elżbieta zginęła mi z oczu, widocznie przykucnęła przy porzeczkach. Pokręciłem się trochę po ogrodzie, stwierdziłem z żalem, że po truskawkach nie ma już ani śladu, i zabrałem się do jedzenia wielkiej kalarepy. Kto nie widział górniczych ogródków, jakich pełno koło każdej kopalni, ten nigdy nie uwierzy, ile różnych rzeczy może rosnąć na takim małym skrawku ziemi! A nasz Ogródek wcale nie należał do gorszych. W altanie było znacznie chłodniej. Liście dzikiego wina, którym była obrośnięta, przygrzewane przez ostre słońce, wydawały dziwny zapach. Mieszał się on z zapachem mocno smołowanej papy, którą ojciec obił dach. Tak pachną tylko stare altany, w starych ogródkach, w bardzo upalny dzień. (str. 11-12) – Wzięłaś koc? Po co? Tam jest przecież piasek... – dziwiłem się, nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby koc zabierać nad staw. Kiedy jest się nad morzem, to co innego, ale u nas? Wyśmialiby mnie wszyscy, gdybym to zrobił... – Zabrałam też coś do jedzenia, kanapki... Ciotka zrobiła. Kąpaliśmy się od strony parku. Brzeg był tutaj najbardziej piaszczysty, na kilkumetrowej skarpie bawiły się w piasku całe tłumy małych dzieci. Panował taki wrzask, że prawie w ogóle nie można było rozmawiać. Zaproponowałem więc, żeby zostawić tu ubrania i przepłynąć na angielski brzeg. Płynęliśmy powoli, blisko siebie. Woda była ciepła i zupełnie gładka, odbijała słońce jak nagrzana blacha, aż raziło w oczy. Myślałem o tym, że na wsi, u wujka, nie miałbym takich wakacji. A przecież jeszcze niedawno zły byłem na siebie, że wróciłem. Nie wiem, o czym myślała Elżbieta. Pozwoliłem jej się wyprzedzić, płynąłem trochę z boku. Patrzyłem, jak równo rozdziela rękami wodę i sunie przez nią cicho, prawie na samej powierzchni, lekko unosząc głowę, żeby nie za bardzo zmoczyć spięte do góry włosy. Błyszczały teraz w słońcu jeszcze bardziej niż zwykle... – Dlaczego ty mówisz „angielski brzeg”? – pytała Elżbieta, kiedy wyszliśmy z wody i wracali skarpą. – A Zbyszek znowu chodzi na ryby na „włoski brzeg”. Całą Europę tu macie nad tym jednym stawem? – To są takie nazwy jeszcze od czasów wojny, ale przyjęły się i wszyscy tak mówią... – tłumaczyłem. – Podczas okupacji w naszej kopalni pracowali jeńcy angielscy, a potem i włoscy żołnierze, kiedy zbuntowali się przeciwko Niemcom. I jednych, i drugich strażnicy przyprowadzali tu z obozu do kąpieli. O tutaj, gdzie ten wysoki brzeg – kąpali się Anglicy. Ojciec mówił, że nikomu nie wolno się było wtedy do nich zbliżać. Na brzegu stał strażnik z karabinem. Włosi mieli dużo gorsze miejsce, o tam – widzisz? Woda wylewa tam na łąkę i zawsze jest pełno żab... (str. 15) Przytrzymując się wystających z piasku korzeni pierwszych parkowych drzew, wspięliśmy się na skarpę i weszli do starego parku. Było tu prawie zupełnie cicho. Zapuszczony, z od dawna nie ścinaną trawą i zarastającymi alejkami, zawsze bardziej mi się podobał niż tamten nowy park, w którym w niedzielę grywała orkiestra. Usiedliśmy na ławce. Słońce ostro przygrzewało i można się tu było opalać tak samo dobrze, jak nad wodą. Patrzałem na chwiejące się lekko czubki drzew, które raz zakrywały słońce, to znów gwałtownie odchylały się od niego, jakby sparzone... siedzieliśmy niedaleko kortów tenisowych i uderzenia piłek dochodziły aż do nas. (str. 15) Kopalnia była teraz jakby tuż przed nami, ogromna, jakaś tajemnicza, czarno–czerwona... Dudniła rytmicznie sortownia, gdzieś daleko zagwizdał przeciągle pociąg, szumiały na skarpie wielkie klony. (str. 22) – Byłaś już tam dalej? – spytałem. – Tam jest drugi staw... Możemy kiedyś pojechać. A tu, za tymi hałdami, buduje się „Anna”, nowy szyb węglowy... (str. 22) Szliśmy przez park na przełaj, zresztą – kto tu u nas chodził po ścieżkach? Park był stary i zapuszczony, trawa sięgała kolan, wkręcała się w szprychy roweru. (str. 27) – Ciekawe, czy ta grota rzeczywiście ma podziemne połączenie z naszym zamkiem? – powiedział Gruby i zatrzymał się. – Pamiętasz, jak to dwa lata temu zapadła się na rynku ziemia na skwerze? Ludzie gadali wtedy, że to właśnie tamtędy biegną zamkowe lochy... – Jakie tam lochy! Ojciec mi opowiadał, że na rynku stał dawniej ratusz, który Niemcy zburzyli. To pewno zapadła się po prostu jakaś piwnica ratuszowa i ziemia się obsunęła. (str. 27) – Wiesz, gdzie będziemy jutro o dwunastej? Pojedziemy na rowerach do zamku. Możemy wziąć ze sobą Grubego... Albo nie. Pojedziemy sami. A może spotkamy tam Kazika? – Jakiego znowu Kazika? – Wielkiego. Przecież to on zbudował zamek w Borzechowie. Kazimierz Wielki. Przynajmniej tak się uczyłam! (str. 39) Ulica Polna, przy której mieszkał Gruby, nie bez powodu tak się nazywała. Była to ostatnia ulica przed wzgórzami kamionki, na samym skraju miasta. Nie wiem, czy choć raz na miesiąc pokazywało się tu jakieś auto, gromady małych dzieci bawiły się zawsze na środku jezdni. (str. 41) Dawno już nie byłem na górze zamkowej. Nie wiem czemu, ale najczęściej jeździliśmy tam z chłopakami wiosną, później w ciągu łata już nie, wszyscy woleli siedzieć nad stawem... (str. 44) – Idziesz do ogólniaka? – spytałem. – Do „Kopernika”? No, to się spotkamy! Żeby tylko trafić do tej samej klasy... (str. 49) U wujka wytrzymałem tylko dwa tygodnie. Doszedłem do wniosku, że skoro takie same nudy tam, jak w domu – lepiej być już w Borzechowie, bo przynajmniej człowiek ma duży staw pod ręką. (str. 52) Chłodniej tu było, wśród starych murów sypiących się do fosy, porośniętej wysoką trawą, w baszcie pachniało wilgocią. Zamek z bliska wydawał się zupełnie mały, aż dziw, jak się tu kiedyś mogła zmieścić jego załoga. Ruiny nie były groźne, w niczym nie przypominały zamków straszących ponurymi lochami, zakratowanych twierdz wykutych w skale. Na dnie jedynej baszty skakały wesoło żaby, wokół zamku pasły się kozy. Elżbieta była trochę rozczarowana. – Naprawdę żadnych legend nie znacie? – dopytywała. – Nie było tu jakiejś zamurowanej księżniczki, złego rycerza? Nikt się z baszty nie rzucał na skały? Nikogo nie otruto? – Jakoś nie... – powiedział Adam. – Przepraszamy cię bardzo, ale co zrobić? Poprawimy się na przyszłość... Możemy kogoś z miejskiej rady zamurować, kierownika kwaterunku na przykład. – Parasol mówił, że ten zamek należał do linii obronnej, która ochraniała Kraków od zachodu... – zacząłem się popisywać historią, ale Adam mi przerwał. (str. 58) – Ładny widok... dopiero stąd widać, ile tu wszędzie kopalń, kominów! I trochę dziwnie... Ten zamek jakoś nie pasuje tutaj, prawda? Nie umiałem jej odpowiedzieć, mnie on tu pasował, przyzwyczaiłem się do tych ruin. Gdyby którejś nocy zniknęły, bardzo goło by wyglądało to wzgórze, brzydko. – Ale zawsze zamek, to zamek! Chociaż bez legend... (str. 59) Domyśliłem się, że pewno poszli najpierw nad staw. Zawsze tak było, jak ktoś z nas wracał do Borzechowa z wakacji. Jeśli tylko pogoda pozwalała – szliśmy się wykąpać, jakby na przywitanie miasta. (str. 59) Jak będzie w Warszawie? No, oczywiście ulice, domy... Ale myśląc o tamtych ulicach i tamtych domach, widziałem je właściwie jako te tutaj, borzechowskie, tylko dużo większe. Tak jakby Borzechów pomnożyć przez dziesięć, może przez dwadzieścia i postawić pośrodku Pałac Kultury, który znałem z kina, z fotografii. Tylko kopalni nie będzie... I stawu. I naszego ogródka. I mostu na Brynicy. I naszego domu... No, więc cóż tam właściwie będzie? (str. 72) Grubego nie było w domu i jego matka powiedziała mi, że chyba poszedł z chłopakami nad staw. – Tak rano? – zdziwiłem się. – Z jakimi chłopakami. Z Zenkiem? I z kim jeszcze? Ale matka Grubego nie wiedziała, z kim jeszcze, i dodała tylko, że właściwie to nie jest wcale pewna, czy poszli akurat nad staw, ale tak jej się zdaje, no bo gdzie mogli pójść? Właśnie, gdzie mogli iść? W sto różnych miejsc, dobrze o tym wiedziałem. To tylko dorosłym się wydaje, że w Borzechowie nie ma dokąd chodzić. Moja mama też często mówiła: „Nie widziałam jeszcze takiej dziury, jak ten Borzechów. Gdzie tu iść? Zrobisz trzy kroki w jedną stronę – i już kopalnia, trzy kroki w drugą – i już kościół. To straszne, żeby tu mieszkać tyle lat!” (str. 73) Jeszcze widziałem najbliżej stojące domy, potem już tylko wieże kościoła. Wiedziałem, że za chwilę przelecimy most i będzie wtedy widać kopalnię i cały Borzechów jak na dłoni, jakby ułożony na wielkim, mocno wklęsłym talerzu. Nie odchodziłem od okna. Zaraz pociąg będzie musiał nieco zwolnić, zobaczę pewno jeszcze kawałek stawu. Zawsze podczas kąpieli widzieliśmy, że pociągi w tym miejscu zwalniają, może zakręt jest zbyt ostry. Już zaczyna zwalniać... Słońce świeci prosto w twarz, wisi tam, dokładnie nad miastem, razi mnie w oczy. I teraz cały Borzechów odsłonił się nagle: z oddali, jakby pomniejszony, przesuwał się panoramą hałd węglowych, kopalnianych kominów, drzew kryjących dachy miasteczka, wapiennych wzgórz kamionki... Już widać drogę, która prowadzi do ruin zamku. (str. 76-77) |