Prawdziwa historia Jacka Bąka: To my, Polacy!
Niespodzianki mogą nas spotkać nawet na końcu świata. Grałem jakiś mecz w Al-Rayyan na tradycyjnie pustym stadionie. Kilka kopnięć i słyszę swojskie: "Jaaaaceeek!".
Szybko zorientowałem się, skąd dobiegają głosy. To było dwóch facetów, których 1,5 godziny temu widziałem na drodze z Dohy. Szli wtedy poboczem lekko chwiejnym krokiem. „Uuu, musiało być wczoraj nieźle" - pomyślałem, mijając ich samochodem. A teraz ci goście machają do mnie i wrzeszczą: „Jaaaaceeek! To my, Polacy!". I tak przez 90 minut. Musiałem ich poznać. Po meczu podszedłem pod trybunę, gdzie siedzieli.
- Co wy tu robicie?! - pytam.
- Przyszliśmy z Doha.
- Przecież to 25 kilometrów!
- Pracujemy tam na budowie, 25 jest nas z Polski. Reszta chłopaków też chciała przyjść, pogadać, ale rozumiesz... Fajrant mamy i wczoraj trochę posiedzieliśmy...
- chłopaki byli autentycznie zmieszani.
Mieli szczęście, że nikt ich nie przyłapał na piciu. W Katarze spożywanie alkoholu w miejscach publicznych karane jest chłostą lub więzieniem. Podobnie obraza uczuć religijnych. Arabowie są bardzo wrażliwi na tym punkcie. Na treningach, o godzinie 18 robiliśmy przerwę na modły miejscowych piłkarzy. Żonglowałem wtedy gdzieś z boku. Zawodnicy modlili się także w szatni. Rozkładali przede mną dywaniki i musiałem uciekać z Emile Mpenzą od łazienki. Śmialiśmy się w kiblu, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Nie chcieliśmy nikogo urazić.
W pierwszym roku w Katarze kilkanaście razy znalazłem się w jedenastce kolejki. Na początku nawet tego nie wiedziałem. W końcu kolega pokazał mi w gazecie moje nazwisko pisane po arabsku. Od tamtej pory mogłem już sam sprawdzać co kolejkę, czy dziennikarze i tym razem mnie wyróżnili. Stałem się rozpoznawalny. Przekonałem się o tym przy wymianie prawa jazdy. Przyszedłem rano pod odpowiedni budynek i aż się przeraziłem. Kolejka na trzy godziny stania. Na szczęście byłem z klubowym opiekunem. Zniknął gdzieś na moment i zaraz znalazłem się już w środku, na badaniu wzroku. Lekarz nawet się mną nie zainteresował. Siedział za biurkiem i pisał esemesa. Wskazał na tablicę z literami różnej wielkości i kazał czytać. Więc zakrywam lewe oko, i recytuję: c, k, z... Ta mten nadal nie odrywa się od telefonu. Wreszcie chyba skończył pisać, zerknął na mnie i... żebyście widzieli jego minę. „Ooo, kapitan Bak, Al-Ryaan, kapitan Bak" - wyskoczył do góry, jakby zobaczył ducha. Trach! Dzięki jego pieczątce byłem już spokojny o egzamin.
Któregoś razu o mały włos nie spóźniłem się na samolot do Polski. Był weekend, a nasz mecz kończył się o godzinie 22. Trzy godziny później miałem lecieć do kraju. Ze stadionu musiałem szybko pojechać do domu, przebrać się i zabrać bagaże. Cieszyłem się, że z tych kilku dni odpoczynku w Lublinie. Dobry humor popsuł mi kierownik drużyny. „Jacek, wylosowali cię na kontrolę antydopingową". - O k...! - przemknęło mi przez głowę. Po meczach rzadko kiedy chciało mi się sikać i z reguły zajmowało mi to dwie godziny. W tym przypadku oznaczało to, że samolot odleci beze mnie. Powiedziałem o tym kierownikowi. Wybiegł z pokoju i po chwili wrócił zadowolony.
- Dobra, załatwione. Uciekaj - powiedział.
- A co z kontrolą? - zapytałem zdziwiony.
- Nic się nie martw. Jedź do domu, bo jeszcze się spóźnisz na samolot - powiedział z troską w głosie.
Wybiegając z klubu, w drzwiach natknąłem się jeszcze na szejka, właściciela Al-Rayyan. Uśmiechnął się tajemniczo. Wiedziałem, co to znaczy. Do kontroli poszli inni. Za mnie sikał bramkarz.
- Jeszcze do nas wrócisz - usłyszałem od szejka, kiedy po pierwszym roku wyjeżdżałem z Kataru. Szczerze w to wątpiłem. Mój kontrakt właśnie wygasł i nikt nie rozmawiał ze mną o jego przedłużeniu. Spakowałem rzeczy i czekałem na inne propozycje. - Nie pękaj, jak szejk ci powiedział, że zostaniesz, to zostaniesz - uspokajał mnie Rashid Tajmut, menedżer, który organizował mój wyjazd do Kataru.
Oferty szybko się pojawiły. Tę najciekawszą - z Livorno - otrzymałem w trakcie mistrzostw świata w Niemczech. Ucieszyłem się, że na stare lata chcą mnie jeszcze w Serie A. Zadzwoniłem do Rashida, żeby zaczął organizować moją przeprowadzkę z Kataru. W moim mieszkaniu zostały walizki.
- Jacek, wstrzymaj się jeszcze jeden dzień. Zadzwonię do nich i zorientuję się, co i jak
- nasza wieczorna rozmowa trwała krótko.
Rano przeczytałem esemesa od Rashida: „Lecę do ciebie. Mam kontrakt z Al-Rayyan. Oddzwoń, jak wstaniesz". Oddzwoniłem. Rashid czekał na lotnisku w Hanowerze. Dostałem od Pawła Janasa zgodę na krótki wyjazd z Barsinghausen. Po obiedzie byłem już w drodze do Hanoweru.
- A nie mówiłem ci, nie mówiłem - triumfował Rashid, kiedy na kawiarnianym stoliku podpisywałem nowy kontrakt z Al-Rayyan. - Szejk jak coś obiecał, to tak już jest...
Żaden klub w Katarze nie ma oficjalnego budżetu. Jeśli brakuje mu pieniędzy, to właściciel podpisuje czek na odpowiednią sumę i kłopot z głowy. W lidze karty rozdają trzy kluby - Al-Rayyan, Al-Sadd i Al-Gharafa. Z tymi ostatnimi spotkaliśmy się w finale krajowego pucharu. Na meczu miał pojawić się emir Kataru. Pech polegał na tym, że władca się spóźnił, a bez niego nie można było zacząć. Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia... Staliśmy w tunelu i zaczynałem się lekko niecierpliwić. A jeżeli gościa nie będzie przez trzy godziny, tyle mamy tam stać? Na szczęście po pół godziny pojawił się na trybunach i sędzia mógł gwizdnąć po raz pierwszy.
Kiedy gwizdnął ostatni raz, cieszyliśmy się ze zdobycia pucharu, wygraliśmy po karnych. Na fetę wyjechaliśmy odkrytym autokarem na główną ulicę w Dosze. Kibice parkowali samochody gdzie popadnie i tańczyli gdzie popadnie. Powstał gigantyczny korek. Przejechanie trzech kilometrów zajęło nam 3,5 godziny.
Puchar Kataru, moje jedyne trofeum z Al-Rayyan, to wciąż było za mało dla wykładającego swoją forsę szejka. Wściekał się po porażkach i wszystkich chciał wyrzucić, za to po wygranych zapewniał nam, czego dusza zapragnie. Niepowodzenia odreagowywał na trenerach, w ciągu dwóch sezonów w Al-Rayyan miałem ich ośmiu. Luis Fernandez, który mnie ściągnął do Kataru, popracował pół roku. Nigdy nie ukrywał, że przyjechał do Kataru po kasę i swobodnie traktuje swoje obowiązki. Wychodził boso na trening i wołał do miejscowych: „Chłopaki, porozciągajcie się dokładnie". Nas, Europejczyków, zapraszał wtedy do siatkonogi. Graliśmy dobrą godzinę, a Arabowie, znudzeni rozciąganiem, kibicowali z boku.
Chwilę potrenował mnie Rabah Madjer, w Europie kojarzony z golem dla FC Porto strzelonym piętą w finale Pucharu Europy. Piłkarzem może i był dobrym, za to trenerem nijakim. Czułem się u niego, jak... w trampkarzach Motoru. Uczyłem się prowadzenia piłki, czy oddawania strzałów. Rzucał piłkę, uderzałem z woleja, a on chwalił: „Brawo Jacek, tak trzymać". Hmm, już to kiedyś słyszałem. A tak, u trenera Famulskiego. Miałem wtedy 9 lat.
W drugim sezonie gry w Katarze, już po mistrzostwach świata w Niemczech zeszło ze mnie ciśnienie. Zacząłem być w formie, co tu kryć, lekko plażowej. Widziałem to po sobie. Do tego doszła depresja. Poważnie. Bałem się, że tutaj, na końcu świata, nawet jeśli stałoby mi się coś złego, nikt by się o tym nie dowiedział. Dojrzałem do decyzji o opuszczeniu katarskiego raju.
Wspomnień Jacka Bąka wysłuchali i spisali dziennikarze "Przeglądu Sportowego"