Prawdziwa historia Jacka Bąka: Dlaczego Edyta Górniak śpiewa koreański hymn?
Dawaj, Bartek idzie! Z włosami?! No nie... Podbiegliśmy z Piotrkiem Świerczewskim do Karwana. Maszynka poszła w ruch. Ale w połowie golenia znudziło nam się. - Masz, sam dokończ w pokoju - "Świr" wręczył maszynkę Bartkowi pod Sheratonem.
Golimy się na zero - ustaliliśmy przed meczem z Norwegami, który mógł i jak się okazało przesądził o awansie do mistrzostw świata w 2002 roku. W amoku po zwycięstwie 3:0, w autokarze wiozącym nas z Chorzowa do Warszawy, większość obcinała byle jak. Oszczędziliśmy tylko Marcina Żewłakowa. Tłumaczył, że ma na głowie blizny i bez włosów będzie wyglądał niezbyt ciekawie. Mnie strzygła żona. W hotelu. Wolałem poczekać na Anię, niż oddać się w ręce podpitych kolegów. Do awansu w zasadzie nie przyłożyłem nogi. Pierwszy mecz w eliminacjach zagrałem przeciwko Walii w Cardiff w czerwcu, a to było już nasze szóste spotkanie. Z Norwegami wszedłem na boisko w ostatniej minucie i to był ukłon Jerzego Engela wobec mnie. Choć nie byłem bohaterem eliminacji, zapewnił mnie, iż mogę liczyć na miejsce w kadrze pod warunkiem, że będę zdrowy.
Wcześniej nie grałem przez 8 miesięcy. Przerwę wymusiła operacji przepukliny między kręgami. Dotychczas lekceważyłem ból w plecach. W każdym meczu gdzieś w 70. minucie bolało mnie na maksa. Pół biedy gdy trafiał się słabszy rywal, ale z mocniejszym nie było szans, by dotrwać do końca. Niekiedy ból trzeba było uśmierzać zastrzykami. W końcu lekarz powiedział: „Operacja albo rezygnuje pan z grania". Żartów nie było. Zabieg przeprowadził 70-letni chirurg. Nie wyglądał na takiego, któremu bezgranicznie byłbym gotowy zaufać. A gdy zobaczyłem jego lekko trzęsącą się rękę, to i ja drżałem. Niepotrzebnie, operację wykonał jak należy, choć po jakimś czasie kręgosłup jeszcze parę razy się odezwał. Przed wyjazdem do Korei okazało się, że już jesteśmy mistrzami świata. Niestety, nie w piłce, ale w robieniu atmosfery. Ten balon był niewiarygodnie napompowany. Zdjęcia z Pucharem Świata, deklaracje, że jedziemy po złoto, żarty ze słabej grupy, a tak naprawdę sam awans po 16 latach od „klątwy" rzuconej przez Zbigniewa Bońka był sukcesem. Sportowo nie byliśmy przygotowani do mistrzostw, mentalnie też nie. Najpierw były kłótnie o pieniądze. Kto i ile zarobi na reklamach zupek, czy zdjęciach na szklankach. Większość załatwiała reklamodawców na własną rękę. Do piłki mało kto miał głowę. Nie tylko my się pogubiliśmy. Engel zamiast Tomka Iwana powołał na mundial Pawła Sibika z Odry Wodzisław, piłkarza anonimowego nie tylko dla mnie. Najbardziej profesjonalnie do mistrzostw przygotował się kucharz Robert Sowa.
Z USA sprowadził nasze ulubione lody i kawę, a trener Engel mógł zajadać się sprowadzonymi z Tajlandii krewetkami black tiger. Do Korei przetransportowano też 200 kilogramów wędzonki, na której Robert gotował żurek. Serwował nam go po zwycięskich meczach, jeszcze w eliminacjach do mistrzostw. Niestety, większość tej wędzonki w Korei nie została zjedzona. Samolot, który wypożyczył prezydent Aleksander Kwaśniewski na lot do Korei miał zaplanowane międzylądowanie w rosyjskim Nowosybirsku na tankowanie. Z zatankowaniem nie mieli problemu działacze, choć postój wydłużył się akurat nie z ich winy. Rosjanie nie zgodzili się, żeby za paliwo prezes Michał Listkiewicz zapłacił kartą. Żądali gotówki. Kiedy ją dostali, dotykali i oglądali z każdej strony wszystkie banknoty. Sześć z nich odłożyli uznając, że są fałszywe. W końcu, gdy wymieniono te „fałszywe", polecieliśmy. Na lotnisku w Cheongju przywitało nas kilkuset Koreańczyków. Większość z nich przyszła na lotnisko dla Jurka Dudka. W Korei popularne są angielskie kluby piłkarskie, więc przyjazdu bramkarza Liverpoolu fani nie mogli przegapić. Naszą bazą w Daejeon był ośrodek Samsunga, a Samsung to po koreańsku „luksus". Świetny hotel, nawet pole golfowe było. Na basenie doszło do rywalizacji Piotrka Świerczewskiego z Radkiem Kałużnym na dystansie 25 metrów. Radek nie pochwalił się nikomu, że kiedyś pływał półzawodowo. Młócił wodę strasznie, na finiszu omal z basenu nie wyskoczył. Na przeszkodzie staną ł mur kończący tor. Radek wyrżnął w niego. Lekarze musieli zszywać mu rozbitą głowę, ale dla niego najważniejsze było, że dołożył „Świrowi" kilka metrów. Wyjeżdżając na pierwszy mecz przeciwko gospodarzom obsługa ośrodka zaśpiewała nam „Sto lat" i życzyła powodzenia, choć te życzenia były z kurtuazyjne. Cała Korea liczyła na sukces swojej reprezentacji, a my mieliśmy być ich przystawką. Dwa dni przed meczem już nie włączałem telewizora, bo od reklam tego spotkania można było dostać szału. Na szczęście gospodarze przygotowali dla nas kanał z polskimi filmami. Repertuar nie był zbyt bogaty, kilkanaście razy obejrzałem „Misia". Lepsze to niż patrzeć na koreańskiego dziennikarza, który w kółko wykrzykiwał podniecony „Polanda!".
Po ośmiu latach od tych mistrzostw kojarzą mi się one z trzema koszmarami. Pierwszy to hymn Edyty Górniak, drugi to nasz występ, a trzeci to prezydencki samolot TU-154, którym podróżowaliśmy do Korei. Ten sam, który rozbił się w kwietniu pod Smoleńskiem... Gdy na stadionie w Busanie Górniak zaczęła śpiewać hymn, pomyślałem, że to ukłon w stronę gospodarzy. Nasza piosenkarka wykonuje hymn Korei, ktoś od nich zaśpiewa nasz. Kiedy zorientowałem się, to jednak „Mazurek Dąbrowskiego" próbowałem śpiewać razem z nią. Nie łapałem rytmu. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, bo swoim popisem Górniak nieco odciągnęła uwagę od naszych występów. Mundial zawaliliśmy na całej linii. Byliśmy do niego słabo przygotowani i koniec. Zresztą mo& 0 na było się tego spodziewać patrząc na naszą grę w meczach przed mistrzostwami. Z drużyny świetnie walczącej w eliminacjach nie zostało nic. Mój udział w mundialu zakończył się na 50 minutach przeciwko Koreańczykom. Wyskoczyłem do główki i nagle poczułem prąd w nodze, jak ktoś mnie dziabnął nożem. W przeszłości już to się zdarzyło, a ból szedł od chorego kręgosłupa. W Korei nakłuł mi go doktor Stanisław Machowski. Przez tydzień nie czułem nogi, no i miałem z głowy mecze przeciwko Portugalii i USA.
Później lekarze we Francji mówili mi, że takie nakłucia powinny być robione wyłącznie przed monitorem, a nie na chybił trafił. W przerwie meczu z Koreą Engel mówił, że gramy zbyt bojaźliwie, za mało skoncentrowani, ale tak naprawdę, co by nie powiedział i tak nie byłoby wykonane. Zamiast wojować na boisku, wojowaliśmy z dziennikarzami. Szczerze mówiąc nie wiem nawet o co poszło. Może o nadmierną naszym zdaniem krytykę, a może ot tak, z nudów? Po treningach mijając dziennikarzy wyzywaliśmy ich od kapusiów i pedałów. Wyzwiska wykrzykiwali wszyscy. W końcu byliśmy jedną drużyną... Gadanie, że trawa w Korei była nie taka jak należy, że wilgotność dokuczała, że sędziowie nam nie sprzyjali, drażni mnie do dziś. Większości drużyn jakoś to nie przeszkadzało. Trener próbował nas mobilizować filmami z podniosłymi momentami z dziejów Polski. Nie wiem jak na innych, ale na mnie to nie działało. Na resztę sądząc po wynikach też nie. Jedna z gazet w Korei, które nam tłumaczono, napisała „Polacy jako pierwsi awansowali do mistrzostw i jako pierwsi będą się pakować". Prorocze słowa. Wracając do kraju baliśmy się reakcji kibiców. „Chyba wpier... będzie" - przewidywał Tomek Hajto, kiedy zobaczył tłumy czekające na Okęciu. Zamiast wyzwisk były jednak hasła „Jesteśmy z wami" i przyśpiewka „Nic się nie stało!". Byliśmy zaskoczeni. Później plotkowano, że to nie była spontaniczna akcja, a kierował nią... kierownik reprezentacji Tomasz Koter. Większość witających nas „kibiców" to ponoć jego rodzina i kuzyni z Łomży.
Wspomnienia Jacka Bąka spisane przez dziennikarza "Przeglądu Sportowego"