Prawdziwa historia Jacka Bąka: Pseudo gangsterzy atakują sokiem pomidorowym
Ucieszyłem się z takiego losowania Pucharu UEFA. O wejście do fazy grupowej Austria Wiedeń miała zagrać z Lechem Poznań. Wracałem na stare śmieci. Pierwszy mecz graliśmy u nas i... awantura już wisiała w powietrzu.
Grając tyle lat w piłkę to się po prostu wie. Tym razem przeczucie też mnie nie zawiodło. W drugiej połowie zaatakowałem jednego z lechitów. Może rzeczywiście zbyt ostro, ale mecz to mecz. Chcę go wygrać i nieważne, czy gram przeciwko rodakom, czy nie.
- Jak ty grasz?! Wchodzisz tak, że nogi zaraz komuś połamiesz - usłyszałem od Tomasza Bandrowskiego.
- Piłkarzyku wakacyjny, gdybym chciał ci połamać nogi, to już byś nosił gips - puściły mi nerwy. - Grajcie coś, bo na razie obciach. Wstyd mi przed kolegami! Co im powiem w szatni, kupę gracie - widziałem po lechitach, że moja tyrada zrobiła na nich wrażenie. Następny był Peszko. Nie dosłyszałem, co mówi, bo jest niższy ode mnie o dwie głowy, a na trybunach był hałas. Widziałem jedynie, że ma mi coś ważnego do przekazania. Dobrze się składa, bo ja jemu też.
- Człeniu, uspokój się, bo jak pasa zdejmę albo za pejsa wytargam... Spotkam cię kiedyś na imprezie, spoliczkuję - zagroziłem.
Peszko zamilkł. Wygraliśmy 2:1, ale dobrze wiedziałem, że rewanż nie będzie miły.
Dzień przed meczem w Poznaniu trenowaliśmy na stadionie Lecha. Z boku przyglądał się nam jeden taki pener. Kiedy schodziliśmy z boiska podszedł do mnie. Popatrzył groźnie i wyseplenił: „Jeszcze zobaczysz..."
Nie należę do ludzi strachliwych i nie lubię, gdy ktoś mi grozi. „Niespecjalnie się ciebie boję. Pędź stąd człeniu, bo zaraz cię czołg rozjedzie" - nie wiem, skąd mi się wziął ten czołg, ale poskutkowało. Gość zniknął z moich oczu. Pojawił się wieczorem razem z kolegami w „Sheratonie". Jedliśmy kolację, ale z oddali widziałem już dziesięciu grubasków kręcących się po hallu. Nie wyglądali na takich, którzy są zainteresowani wynajęciem pokojów. Wyszedłem z restauracji do znajomych, z którymi byłem umówiony. Wtedy tamci do mnie doskoczyli. Od słowa do słowa, najodważniejszy wylał na mnie sok pomidorowy, stojący na stole. Wielcy bohaterowie, dziesięciu na jednego. Poudawali gangsterów i wyszli. Następnego dnia graliśmy mecz. Na początku dziwnie się czułem. Przyjmuję piłkę - uuu, uuu, podaję - gwizdy. Z czasem zaczęło mi się to podobać. Najbardziej żałowałem, że gram w obronie, a nie w środku pomocy, wtedy byłbym częściej przy piłce. Kibice nie wiedzą, jaka to przyjemność grać ze świadomością, że 23 tysiące ludzi na trybunach najchętniej utopiłoby cię w łyżce wody. Czy mnie to nie sparaliżowało? Nie żartujmy. Gdybym miał 20 lat to mógłbym zsikać się w majtki, ale nie w wieku 37 lat. Mecz z Lechem był wariacki. Taki gra się może i raz w życiu. My strzelaliśmy, Lech gonił wynik i w ostatniej chwili regulaminowego czasu i dogrywki uciekał katu spod topora. Po golu Rafała Murawskiego w 120. minucie stało się jasne, że odpadniemy. Poszedłem później do szatni Lecha, pogratulowałem i życzyłem powodzenia w następnych meczach. Podziękowali. Ciśnienie zeszło z nas wszystkich.
Niewiele brakowało, a częściej grałbym mecze w Poznaniu. Jako piłkarz Legii. Od dziecka chciałem występować w tym klubie, a okazja nadarzyła się na zakończenie kariery. Legia zgłosiła się do mnie jeszcze w kwietniu, kiedy było wiadomo, że nie zostanę w Al-Rayyan. Prezes Leszek Miklas zaproponował kontrakt na rok. Chciałem na dwa. I zaczęła się heca, bo nikt nie chciał ustąpić. Zarzucali mi, że jestem kontuzjogenny. „Panowie, znacie mnie, gram w reprezentacji. Utrzymałem się dwanaście lat na Zachodzie, to coś znaczy dla polskiego piłkarza. A wy macie jakieś obawy?" - tłumaczyłem. Zrozumieli. To przynajmniej miałem z głowy. Rozpoczęliśmy rozmowy o pieniądzach. Zażądałem tyle samo, co najlepiej opłacani Edson i Roger - 250 tysięcy euro netto za sezon. Niby dlaczego miałem być gorszy?
Miklas się zgodził, ale zdębiałem, kiedy zobaczyłem kontrakt. Było 250 tysięcy, tak jak się umówiliśmy, owszem, ale brutto. Żarty sobie ze mnie robią?! Zadzwoniłem do Mirka Trzeciaka, dyrektora Legii, z którym wcześniej grałem w Lechu i w reprezentacji. „Wiesz, założysz firmę, zarobisz więcej. Jako przedsiębiorca zapłacisz 19-procentowy, a nie 40-procentowy podatek" - tłumaczył pokrętnie Trzeciak. Kur..., co to ma znaczyć! Chcecie mnie czy nie? Wieczorem odezwał się do mnie Maciej Falek, działający na rynku piłkarskim w Austrii. „Mam dla ciebie fajny klub" - rozmowa była krótka. Następnego dnia byliśmy już w samolocie do Wiednia. Negocjacje trwały kilka godzin. Pojechaliśmy na zakupy, kupiłem żonie dwie pary butów, a sobie kilka koszulek i spodnie i wróciłem do klubu. Czekała już na mnie umowa gotowa do podpisu. Zostałem najlepiej opłacanym piłkarzem w Austrii Wiedeń. Pieniądze szły z prywatnego konta Franka Stronacha, właściciela klubu. Wcześniej, kiedy byłem z Falkiem na zakupach, zadzwonił Trzeciak. Dowiedział się z prasy, że dzisiaj mam być w Wiedniu. Nie silił się na żadne „Cześć" czy „Co u ciebie?". Od razu zapytał: „Podpisałeś?"
- Jeszcze nie?
- Wstrzymaj się, Jacek. W Legii będziesz bożyszczem. Z tym brutto i netto to nie moja wina, tak wyszło - wyjaśniał. No, moja wina to też nie była. Miklas opowiadał później, że nie przyszedłem, bo chciałem niebotycznych pieniędzy - pół miliona euro za sezon. Wariactwo. Zrobił ze mnie sępa, ale widocznie musiał się wytłumaczyć przed kibicami ze spartaczonych negocjacji. Austria załatwiła mnie w kilka godzin, Legia cackała się z tym trzy miesiące. Pytałem później kolegów, skąd w ogóle wziął się ten Miklas. Podobno sprzedawał samochody w FSO. Może lepiej, żeby przy tym został... W Warszawie były już przygotowane koszulki Legii z moim nazwiskiem na prezentację. Zostawiłem sobie jedną na pamiątkę.
W Austrii ze strony prezesów nigdy nie było wielkiego ciśnienia na wynik. Byłem tym zaskoczony. Wygraliśmy, świetnie. Porażka? Zdarza się, następnym razem będzie lepiej. Fajnie. Planowałem pograć w Austrii rok i wrócić do Polski. Przyszedłem dobrze przygotowany fizycznie, a liga okazała się słabsza niż się spodziewałem. Grałem tam trzy lata. Mogłem jeszcze dłużej. W Austrii moim kolegą był Roland Linz. Już kiedyś się spotkaliśmy na boisku - w meczu reprezentacji za kadencji Pawła Janasa strzelił nam dwa gole w Chorzowie. Piłkarz tyle utalentowany, ile niesforny. O Rolandzie słyszałem niezłą historię. Było to w czasach, kiedy trenerem Austrii był Christoph Daum, a w zespole ton nadawali Julio Cesar i Djalminha, gwiazdy, mające za sobą grę w Primera Division. Drużyna przygotowywała się do sezonu w hiszpańskiej Marbelli. Na zakończenie obozu piłkarze dostali wolny wieczór. Brazylijczycy bynajmniej nie zamierzali siedzieć ostatniej nocy w hotelu. Wpadli na pomysł, że złożą wizytę swoim rodakom w Madrycie, Ronaldo i Roberto Carlosowi. Ze sobą wzięli też młodego Linza, żeby trochę zobaczył świata. Kiedy Daum nazajutrz czekał na nich na lotnisku, oni przekonywali się, że „życie jak w Madrycie" nie jest pustym sloganem. Balanga się przedłużyła, wrócili do Wiednia po trzech dniach. Najbliższy trening Daum zaczął od przemowy, co znaczy profesjonalizm. I ogłosił kary. Brazylijczycy mieli zapłacić 5 tysięcy euro, Linz, nie wiadomo dlaczego, aż 20 tysięcy. W szatni zapadła cisza. Kolegom żal się zrobiło młodego. Spojrzeli na niego z litością, chłopak wielkie pieniądze miał dopiero zacząć zarabiać. Po wyjściu Dauma z szatni chcieli pocieszyć Linza, ale ten tylko lekko się uśmiechnął: „Panowie, pieprzyć te pieniądze, warto było..."
Wspomnień wysłuchali i spisali dziennikarze "Przeglądu Sportowego"